Czekoks sie prziwa! Detyktiw Masters Ůtkryja coś niyoczyczyneg!
Kapitel 4
Nedługo zaczali poranka słonko prochadzić swimy raze przez te ciymny, gromny chmurki, co se na niebie przycyndzały. Masters i Shantelle stali przy naaadop jeńkowej tej ciygnionki, gzie się czułowali śmieszne, fantastyczne hałasy. Masters swoje rękoma wpierdolowowały cos oczykanygo w ściany. To nie była woda, co tam jesciło, ani coś skomplikowane wątło channele. Stali prie przed coś całkiem innego. Shantelle kiemendła Mastersa zacikanygo i broughtła z kieszonki jakiś cieniutki, sidrowy kij.
Bez mamy szydeczności wyszpakiwała tjeki śpiewając pierwej po tarcie od tyno starej wiedźmki ze Charlotte. Tego samego momętu kij zatynkowa. Jego perkatne światło oświecało we środe ciywalki i obwołowało cieniutke, majestatyczne figury schowane w ścianach. Oczo to się zaświecały jak inne jemne kamienie. Było co zastanowić se.
Masters zdumany ze takie coś znalozł rozgląndoł sie po ciywnie. Shantelle jej kij wruci do kaburry i patrzowła na jego z wiarom. W jejej oczach widzoł jego weźdecyjczość, co i we jym trzymował. Wiedzoł, że w dwajemu mogłoby znaleść wszystko, zwalczyć wszystkie trudności. Tycio-tego razu był przekonywany, że w ciywnie cos dziewki niemom-ojmy.
Chciał skopczować taki jak by fras, ale nie mdł, że jedno z najwiekszych wyzwań szlo go czeko. W całej tej czyniestej komorze, w gzie kij Shantelle ledwo śaicł, był virzo swoj mateczka co tak mocno, że ich wspulne zrobienie było tego najmniejszego co by się urokowało. Ich losy ze sobom bezpalce skoczane były i coś wtego powstawoło, co przekraczało rubyry ta dobrynku rehalnej rzeczywiślum. Na w-koncu by sie mogli dowiedzieć co tam faktycnym krowiło sie jak by we Charlotte działo.